W dotąd nieopublikowanej mojej książce pt. Jedynaczka z PRL znajduje się cały rozdział, którego bohaterem jest Miamol Pacan. Napisałam tam:
Kiedy się urodziłam, brat mojego taty – stryj Bronek – podarował mi swojego misia. Miś był starszy ode mnie o co najmniej 20 lat i tego wzrostu co ja. Babcia Konstancja powiedziała, że takiej małej dziewczynce nie powinno dawać się takich wielkich misiów, dlatego, gdy skończyłam dwa miesiące, kupiła mi małego misia. Nowy miś długo nie miał imienia, aż pewnego dnia został nazwany Miamolem Pacanem. Imię wzięło się od miamolenia. Co to było miamolenie? To była czynność oznaczająca całowanie i tulenie, innymi słowy wielkie kochanie kogoś. A skąd Pacan? Pacanem ojciec nazywał jakiegoś pana od siebie z pracy. Pacan, przez którego potem opuścił Muzeum Narodowe i rozpoczął pracę w Telewizji Polskiej. Jednak mój Miamol Pacan z tamtym złym pacanem z pracy nie miał nic wspólnego poza swoim drugim imieniem. Miamol był bohaterem wielu historii. Był rycerzem uwalniającym księżniczki, czyli moje lalki, z rąk potworów lub złych czarnoksiężników. Był też żołnierzem, bohaterem wielu bitew. Był motocyklistą, rajdowcem, kolejarzem i mędrcem. Słowem każdym możliwym pozytywnym bohaterem. Los Miamola był niezwykle burzliwy. Najpierw padł ofiarą mojej ciekawości. Bardzo intrygował mnie jego nos z czarnej masy plastycznej. Skubałam go więc i skubałam, aż odpadł. Przerażona zmianami w wyrazie twarzy Miamola wydarłam się i wyrzuciłam misia za łóżko. To zmartwiło moją mamę. Postanowiła Miamola zreperować. Nosa z masy plastycznej przyczepić się nie udało, ale… od czego igła z czarną nitką? Miamol zyskał nowy nos – haftowany. Mama położyła go obok mnie na poduszce. Podobno gdy rano obudziłam się i spostrzegłam haftowany nos, długo przyglądałam się Miamolowi, ale w końcu przytuliłam. Najwyraźniej uznałam, że haftowany nos mu pasuje. Był to jego pierwszy haftowany nos. Potem miał ich jeszcze kilkadziesiąt. Ostatni haftowałam mu ja. Byłam już wtedy bardzo dorosła, bo Miamol żyje do dziś, choć moim nieletnim czytelnikom jego obecny wygląd może się wydać przerażający. Wszystko dlatego, że pierwsze haftowanie nosa było tylko zwiastowaniem kolejnych wypadków, którym ulegał Miamol Pacan. Miamol podobno był żółty z białymi uszami, pluszowy i miał czarne oczka. Piszę „podobno”, bo ja tego, jak wyglądał, gdy był nowy, nie pamiętam. Pamiętam natomiast, że pewnego dnia babcia Konstancja uszyła mu czerwony kubraczek. Miamola woziłam ze sobą wszędzie. Także na wakacje, które aż do pójścia do szkoły spędzałam czasami w Kazimierzu Dolnym, ale przeważnie w pałacu w Radziejowicach. Do pałacu, który był Domem Pracy Twórczej Ministerstwa Kultury i Sztuki, przyjeżdżali między innymi pisarze, piosenkarze i aktorzy. Jednym z nich był sławny wówczas aktor Tadeusz Fijewski, którego potem podziwiałam w roli Starego Czereśniaka w serialu „Czterej pancerni i pies”. Właśnie! Pies! Tadeusz Fijewski przyjechał tam z czarnym psem. Pies miał kręcone włosy, był podobny do pudla i… zapewne spodobał mu się Miamol, bo wyrwał mi go z ręki i, tarmosząc na prawo i lewo, pognał z nim w pysku na środek trawnika przed pałacem. Zaniosłam się strasznym szlochem. Psu Miamola wprawdzie odebrano, ale już nie miał na sobie kubraczka. W ramach zemsty powiedziałam panu Fijewskiemu, że jest starą dupą, a jego pies czymś jeszcze gorszym, ale czym – nie wiedziałam, bo nie znałam wówczas brzydszego słowa niż „dupa”. Mama wzięła mnie wtedy na poważną rozmowę i powiedziała, że takich słów dziewczynka nie powinna używać. Jej tyrada nie była dobrym pomysłem, bo zakazany owoc smakuje przecież najlepiej. Od tej pory słowo „dupa” stało się moim ulubionym i zaczęłam używać go jeszcze częściej.
Być może kiedyś opiszę przygody samego Miamola. Nie zabraknie wtedy historii, jak niemal rozbierany był wagon I klasy w pociągu relacji Warszawa Chełm, bo Miamol wpadł mi za fotel i nie można go było wyjąć. Ani tej, gdy przed sklepem spożywczym na środku osiedla znów wyrwał mi go jakiś pies. Ani tej, jak jedna dziewczynka chciała mi go odebrać i wyrywała z rąk, a ja krzyczałam:
– Na pomoc! Na pomoc! Zabiera mi Miamola!
Miamol towarzyszył mi nie tylko na wakacjach, ale i w domu, i to przy wszystkich czynnościach. Najczęściej brałam go ze sobą na nocnik, na którym przesiadywałam godzinami. Na nocniku nie siadałam jednak tak, jak robią to inne dzieci. Mój nocnik to było tak naprawdę krzesło z wielką dziurą, pod którą podstawiany był emaliowany biały urynał, bo tak tata nazywał nocnik. Na tym krześle z nocnikiem jadłam, oglądałam obrazki i czytałam książki, a więc siedziałam godzinami, tuląc Miamola. Drugim przedmiotem, z którym szłam na nocnik, była torebka. Bez torebki i Miamola nocniczkowanie nie miało dla mnie żadnego sensu. Wszystko dlatego, że byłam nie tylko dzieckiem, ale i małą kobietą. Z wiekiem jednak coraz bardziej przeistaczałam się w kobietę. Miałam więc coraz większe torebki, w których mieściło się coraz więcej przedmiotów świadczących o tym, jakiej jestem płci. Przeważały bransoletki, pierścionki i koraliki. Brakowało mi jednak szminki, o której marzyłam, ale… mama była wrogiem używania przez małe dziewczynki kosmetyków. Od czego jednak wyobraźnia? Za szminkę służył mi czerwony pionek od chińczyka. Gdy mama nie widziała, wyjmowałam go z torebki i udawałam, że szminkuję usta. Raz zrobiłam to na przystanku tramwajowym. Koło mnie siedział jakiś pan. Wytrzeszczył oczy i, śmiejąc się, szturchnął moją mamę i spytał:
– Widzi pani?
– Co pan chce. Normalne! Przecież to kobieta! – odparła mama, wzruszając ramionami, a ja wtedy zapamiętałam, że kobieta zawsze ma w torebce szminkę.
Od małego uwielbiałam książki i domagałam się czytania. Najbardziej lubiłam, gdy czytała mi babcia Janka. Babcia czytała bezgłośnie i w ogóle bezgłośnie mówiła. Dawno, dawno temu, gdy nie było mnie jeszcze na świecie, przeszła operację usunięcia krtani. Wstawiono jej wtedy w szyję taką specjalną rurkę. Ja jednak rozumiałam wszystko, co babcia do mnie mówiła, i wszystko, co mi czytała, bo chyba sama czytałam z ruchu jej warg. W każdym razie dzięki temu, że babcia czytała, nie wydając żadnego głosu, ja poznałam literki. Gdy babcia Janka nie nadążała z czytaniem, zaczynałam czytać sama. Dlatego moja biblioteka rozrastała się w zastraszającym tempie. Miałam swoje ulubione książki i… ich rysowników. Uwielbiałam chodzić z rodzicami na targi książki, bo wtedy kupowali mi bardzo dużo książek i wiele z nich miało podpisy pisarzy lub rysowników, czyli autografy. Na przykład „Pali się” Jana Brzechwy było z autografem Marii Uszackiej. Po autograf poszłam z Miamolem pod pachą. Maria Uszacka posadziła mnie na stole obok siebie i wielkim czarnym flamastrem narysowała w książce mojego Misia. Potem siadałam na nocniku z Miamolem, tą książką i oczywiście torebką. W torebce oprócz kobiecych skarbów miałam też swoją książeczkę do nabożeństwa. Nosiła tytuł: „Trzyletnia Jadwinia w kościele”, a jej podtytuł brzmiał: „książeczka do nabożeństwa dla dzieci nie umiejących jeszcze czytać”. Ku rozbawieniu rodziców czytywałam ją także na nocniku. To dzięki niej wiedziałam, jak zachowywać się w kościele, w którym zazwyczaj się nudziłam. To grzeczne zachowanie się w kościele było ważne. Moi rodzice nie mieli ślubu kościelnego, więc były straszne kłopoty z ochrzczeniem mnie. Udało się to dopiero wtedy, gdy skończyłam dwa lata. Książeczkę, która uczyła mnie, jak zachowywać się w kościele, odziedziczyłam po stryju Bronku. Była wydana jeszcze w 1947 roku, a więc dawno, dawno temu.
Ulubionych książek miałam mnóstwo. Tak się złożyło, że te wszystkie najulubieńsze były po stryju. Najważniejsza była „Bajeczka o książeczce” Gwidona Miklaszewskiego z jego własnymi rysunkami. Była to historia dziewczynki, która chciała, aby ktoś napisał o niej książkę i to jej marzenie spełniły skrzaty. Obiecywałam sobie, że i ja będę takim skrzatem i też kiedyś o kimś napisze książeczkę. Wiele powiedzonek z książeczki weszło na stałe do naszego domowego języka, zwłaszcza „pozwól skarbie, że zamaczam ogon w farbie”, które to zdanie tata wypowiadał tylekroć, ilekroć coś ode mnie chciał.
Widząc moje zamiłowanie do książek, tata postanowił zaprojektować mi ekslibris. Ekslibris to taki znaczek, który wklejają do książek ich miłośnicy. Ekslibris informuje każdego, kto bierze daną książkę do ręki, kto jest jej właścicielem. Tata miał swój ekslibris. Przedstawiał nasz warszawski Zamek Królewski, który wtedy nie był jeszcze odbudowany i kolumnę Zygmunta. Jaki będzie mój? Ciekawość zżerała mnie. Nad projektem ekslibrisu tata pracował ze swoim przyjacielem – wujkiem Jackiem Chruszczyńskim. Pewnego dnia dzieło zostało ukończone i obaj z dumą mi je zaprezentowali. Popłakałam się z rozpaczy, bo mój ekslibris przedstawiał nocnik, na którym widniał misio, torebka i napis „Ex libris Małgosi Piekarskiej”. Krzyczałam i tupałam, że nie chcę takiego ekslibrisu, bo jestem cesarzówną i królewną, ale tata był nieugięty. Powiedział, że to jest ekslibris, który zrobi karierę. Ale nie chciałam mu wierzyć. No bo jaką karierę może zrobić nocnik z misiem i torebką?
A gdyby ktoś zapytał, co się stało z tym dużym misiem od stryja Bronka, to oznajmiam, że miś żyje. Imię zyskał dość późno. Pod wpływem książki „Marianna, Marysia, Misia” Stanisławy Platówny nazwałam go Klusiem.